Królewskie Wielkie Jabłko czyli Potwory w Nowym Jorku
Minęło 5 lat odkąd w moje ręce trafiła, jeszcze wtedy angielska wersja, Potworów w Tokio. Gra zachwyciła mnie od pierwszego wejrzenia: prostotą zasad, grafikami i wykonaniem i przede wszystkim olbrzymią grywalnością. Przez prawie 5 lat miała ona swoje miejsce na mojej półce, aż musiała uznać wyższość swojego młodszego brata – King of New York. Teraz czas na kolejne przetasowanie na półce, bo właśnie zawitała do mnie polska wersja tego tytułu od wydawnictwa Egmont czyli Potwory w Nowym Jorku.
Podstawowa część rozgrywki nie uległa zmianie: każdy z graczy wciela się w Kaiju (jak oglądaliście Godzillę albo Pacific Rim to wiecie o co chodzi), wielkiego potwora którego jedynym celem jest niszczyć biedne miasta, które stoją mu na drodze. Za niszczenie miasta zdobywamy punkty zwycięstwa i pierwszy gracz który zdobędzie ich 20 wygrywa. Nieprzychylnie też patrzymy na inne potwory, które kradną nasz czas antenowy w telewizji, zatem możemy się pozbyć przeciwników i zamiast ciułać nudne punkty zwycięstwa, możemy zostać ostatnim potworem przy planszy. Główną osią mechaniki są tutaj przepiękne czarno-zielone kości z różnymi symbolami. W swoim ruchu rzucamy nimi, a wybrane z nich możemy przerzucić do dwóch razy. Wyrzucony wynik wcielamy w życie zdobywając punkty zwycięstwa, bijąc innych, lecząc rany i zbierając energię w postaci zielonych kosteczek, które następnie możemy wydać na różnego rodzaju karty przedstawiające akcje specjalne jak zniszczenie budynków czy specjalne ataki.
Powyższy opis pasuje do obu gier z cyklu: “Potwory w…”. W czym zatem jedna gra może być lepsza od drugiej? Czy posiadając pierwszą, potrzebuję drugiej (i vice versa)? Jeżeli ktoś nie grał w żadną z nich to czy powinien zacząć zwiedzanie metropolii świata od Tokio czy od Nowego Jorku? Jak zwykle najlepszą odpowiedzą na te wszystkie pytania są dwa słowa: To zależy. Ale żebyście sami mogli podjąć decyzję opowiem Wam o zmianach, które zaszły w momencie gdy Kaiju przeniosły się do Wielkiego Jabłka.
Jak sam tytuł wskazuje nasze boje będziemy toczyć w Nowym Jorku, a że to spore miasto to i plansza spora (przynajmniej w porównaniu do Tokio). Przede wszystkim podzielona jest ona na poszczególne dzielnice. Naszym celem jest oczywiście Manhattan – w końcu jak już coś niszczyć to tam gdzie zabudowa jest najwyższa. To za przebywanie na tej wyspie będziemy co turę zdobywać punkty zwycięstwa, a dodatkowo im dłużej tam będziemy tym więcej ich będziemy dostawać. Z tego miejsca łatwo zobaczyć inne potwory więc nasze ataki będą trafiać we wszystkich pozostałych graczy przy stole. Niestety oni też doskonale nas widzą i zamiast bić się między sobą, wszystkie ataki graczy będą trafiać w nas. Naszej sytuacji nie ułatwia fakt, że na Manhattanie nie można się leczyć – to pewnie te wszystkie sklepy na Piątej Alei tak rozpraszają. Całe szczęście w momencie kiedy ktoś nas zaatakuje, możemy stwierdzić że pakujemy swoje manatki i zamieniamy się miejscami z kolesiem który nas poturbował – skoro mu tak bardzo zależy możemy mu ustąpić miejsca.
Bo przecież inne dzielnice też są fajne. Tam też można coś rozwalić i zniszczyć. Od teraz nie dość, że plansza podzielona jest na więcej obszarów, to w każdym z nich potwory znajdą trzy stosiki żetonów budynków do zrównania z ziemią. Ze zgliszczy każdego z nich coś otrzymamy: za szpital dostaniemy serduszka (nałykamy się różnego rodzaju prochów), za elektrownię – energię, a za bloki – punkty zwycięstwa. Jeżeli budynki w stosach będą nam sprzyjać może się okazać, że damy radę się uzdrawiać na Manhattanie i nie będziemy musieli uciekać z najbardziej punktodajnego miejsca na planszy. Brzmi pięknie prawda? I czujecie już zbliżające się “ale”? Nie zawiodę was… ALE po zniszczonych budynkach zostaną jednostki militarne, które będą mogły nas zaatakować – im lepsza budowla tym silniejsi wojskowi. Drugie ALE to takie, że do zniszczenia budynków potrzebujemy innych symboli na kostkach i w dodatku w odpowiednio wysokiej liczbie. Przy rzutach będziemy musieli się więc decydować: pazury żeby atakować innych, gwiazdki żeby punktować, czy może budynki, żeby rozwalać to co mamy w dzielnicy? Jeżeli jednym zdaniem miałbym podsumować różnicę Potworów z Nowego Jorku do tych z Tokio, byłoby to więcej wyborów na kościach.
ALE oprócz dobrych rzeczy mamy teraz tzw. auć. Najprościej rzecz ujmując to sygnał do ataku dla wojska, które zostało wezwane po rozwaleniu przez nas budynków. Wyrzucimy jeden taki symbol, jednostki które są w naszej dzielnicy zaatakują nas. Dwa takie symbole, te same jednostki zaatakują też inne potwory w tej samej dzielnicy, trzy i więcej, i mamy wojnę totalną – wszyscy atakują wszystkich, wszędzie. W tym momencie Statua Wolności okazuje się być zakamuflowanym Kaiju, który przyłącza się do nas do walki – przejmujemy specjalną kartę i dopóki ktoś nie przyzwie Statuy do siebie wyrzucając trzy aućki, zdobywamy dodatkowe punkty (w końcu to niezły respekt na dzielni szlajać się ze Statuą Wolności – panna z Francji i w ogóle). Ale to nie jedyna karta, którą możemy zdobyć. Drugą jest tzw supergwiazda, najznamienitszy potwór i celebryta telewizyjny. Tytuł ten zdobędziemy wyrzucając trzy gwiazdki na kościach. Nie ma już cyferek na ściankach, które mogą dać nam punkty. Najpierw musimy zostać gwiazdą, wyrzucając trzy gwiazdki. Zdobędziemy za to jeden jedyny punkt. Mając już ten status w kieszeni, każde następne wyrzucone gwiazdki dadzą nam po punkcie, chyba że nowym celebrytą zostanie kto inny przy stole. Nikt nie mówił że bycie sławnym jest proste.
Jedyne co nie uległo jakiejś większej zmianie to karty, które kupujemy za energię. Oczywiście wszystkie karty są zupełnie nowe, ale nie odczułem i nie zauważyłem tutaj jakiejś nowej jakości. Tak jak karty były ciekawe / śmieszne / przydatne w Tokio, tak są też i w Nowym Jorku. Wszystkie inne elementy zostały lekko zmienione – od podziału planszy, przez zdobywanie punktów aż na przebywaniu w centralnym punkcie planszy (tutaj na Manhattanie) skończywszy. Wszystkie te elementy jak już wcześniej napisałem dają nam więcej wyborów. Nie są to jakieś bardzo trudne wybory dzięki czemu dalej bez problemu zasiądziemy do gry z rodziną i niegrającymi znajomymi. Ale wszystko to powoduje, że gra ma trochę inny klimat niż Tokio. W poprzednich potworach, mieliśmy wesołą rozgrywkę, w której bardzo dużo zależało od szczęścia (jak ktoś rzucał dużo trójek to wygrywał bez walki i robiło się smutno przy stole – całe szczęście można za chwilę zasiąść jeszcze raz i pokazać kto jest prawdziwym potworem). Teraz mamy wesołą rozgrywkę, w której wciąż dużo zależy od szczęścia, ale w której mamy więcej strategii i częściej reagujemy na to co robią inni gracze i co się dzieje na planszy. Spotkałem się z zarzutem, że ucierpiały trochę na tym emocje, ale nie mogę się zgodzić z takim stwierdzeniem. Według mnie potrzebna jest jedna lub dwie partie więcej niż w przypadku Tokio żeby zacząć płynnie grać w Potwory w Nowym Jorku. U mnie po paru partiach Ameryka wyparła Japonię właśnie dlatego, że mogę tutaj więcej. Mogę zbierać gwiazdki, mogę atakować, mogę rozwalać budynki, mogę się przemieszczać po planszy, a w zasadzie nic nie tracę – dalej jest turlanie, jest wesoło i kolorowo i czuć klimat wielkich Kaiju. Do rozgrywki z totalnie zielonymi dalej wyciągam Potwory w Tokio, ale dla siebie wybrałem Wielkie Jabłko.
Dla wszystkich którzy posiadają Potwory w Tokio z dodatkiem Power Up! dobra wiadomość – taki sam dodatek szykowany jest dla Potworów w Nowym Jorku. Miejmy nadzieję że wydawnictwo Egmont skusi się na wydanie go po polsku.
I w bonusie: Potwory w Nowym Jorku w 3 minuty lub mniej.